piątek, 10 lipca 2009

Doping w kolarstwie się nie opłaca

Gdzie ten doping? W ekipach? Ludzie, kto teraz ryzykuje? We Włoszech i we Francji idziesz za to więzienia - mówi najlepszy polski kolarz Sylwester Szmyd.

MAGAZYN SPORTOWY: Jest pan najlepszym polskim kolarzem?

SYLWESTER SZMYD: Ja tak powiedziałem? Wielu tak mówi. To ich trzeba zapytać, tych, którzy tak mówią czy piszą. Ja tak nie mówię. Ta kwestia wraca zawsze przy okazji powoływania kadry, ludzie zemną rozmawiają, a później często przekręcają moje słowa. A ja nigdy nie powiedziałem, że jestem mocniejszy od innych albo że jestem najlepszy. Mówię tylko, że dobrze wykonuję swoją pracę i tyle. Ciągle przecież chcą mnie jakieś ekipy, liderzy zapraszają na wielkie toury.

W Polsce też już chcą. Ostatnio czytałem, że wszystko jest na dobrej drodze, żeby pan wrócił do kadry.

Co roku to słyszę (śmiech).

Może na zgodę z Walkiewiczem przejedzie się pan na torze w Pruszkowie?

To w końcu pomnik prezesa. Chętnie bym na torze pojeździł. Nawet teraz albo kiedyś, za motorkiem. Chociaż chyba bym nie chciał, żeby to prezes siedział na tym motorze, bo jeszcze by znienacka przyhamował...

I po takich właśnie wypowiedziach stał się pan w polskim kolarstwie persona non grata.

O tej kadrze wyszło niechcący, nawet bardzo niechcący. Mówię, ale niczego przecież nie wymyślam. Widzę, jak jest, i mówię, co widzę. Robię to, bo zależy mi na tym, żeby poziom polskiego kolarstwa był coraz wyższy. Ja nie jestem z tych, którzy komuś zazdroszczą. Cieszę się, jak Przemek Niemiec wygrywa. Marcin Sapa zadzwonił do mnie przed Tour de France i mówi, że jedzie na ten wyścig. Kurczę, jak się ucieszyłem, że jedzie. Rozmawiałem z nim przed wylotem i mówiłem, żeby starał się za wszelką cenę ukończyć ten wyścig. Bo to przeniesie go na wyższy poziom. W przyszłym roku będzie już innym kolarzem. Mam nadzieję, że coś mu się w tej Francji uda zdziałać.

Pomagają takie sukcesy jak pańskie zwycięstwo etapowe na Mont Ventoux w wyścigu Dauphine Libere.

Kolega pokazał mi SMS-a z lutego. Pytał, gdzie ma przyjechać, żeby zobaczyć, jak wygrywam. Odpisałem: Mont Ventoux. Nawet nie pamiętałem o tym...

Trochę zamieszania tym zwycięstwem pan narobił.

Rzeczywiście, trochę szumu było. W efekcie nie miałem letnich wakacji (śmiech). Ale cieszę się, że był taki rezonans. Tyle razy słyszałem o sobie: „Co to za kolarz? Co on tam wygrał? Nic nie osiągnął". Dzisiaj już nie mogą tak gadać. Bo Mont Ventoux to nie jest jakaś tam górka. Ktoś powiedział, że wygrywając na Mont Ventoux, przechodzi się do historii kolarstwa. Może będą kolejne zwycięstwa, niekoniecznie moje, i nasze kolarstwo się odbije od dna? Bo przecież są kibice i potrzeba taka jest. Tylko kolarzy nie ma.

W peletonie jedzie stu kilkudziesięciu kolarzy. Dużo w tej grupie gejów? (śmiech)

Nie sądzę, nie wiem. Jakoś się z żadnym nie spotkałem.

Ile miał pan w tym roku kontroli?

Chyba niezbyt dużo. Kilka. Najlepsi i ci, u których coś podejrzewają, mają o wiele więcej. Najważniejsze, że do domu przychodzą o normalnych godzinach. Ale na zgrupowanie Lampre przyszli o 22:30, a wyszli o 3:30. Było o tym we Włoszech bardzo głośno i więcej się to nie powtórzyło. A do domu nigdy przed siódmą i po 22 nie przychodzą. Od ubiegłego roku kontrolerzy są jacyś sympatyczniejsi. Prawie ze wszystkimi się znam, są jak dalsza rodzina. Przychodzą, ja robię im jakąś kawkę. Chyba że się spieszą. Sama kontrola trwa różnie. Czasem krótko, ale kiedyś siedzieli u mnie trzy godziny. Przyszli pół godziny po tym, jak wstałem z łóżka. Wysikałem się wcześniej, więc łatwo nie było. Proste to wszystko nie jest, ale to część mojego życia.

Pańskiego, tak. Ale wyobraża pan sobie, że o szóstej rano wpada kontrola antydopingowa do takiego Alessandro del Piero czy Francesco Tottiego?

No skąd! Jakiś czas temu przyszli do Gattusso, do domu. Nie poddał się oczywiście kontroli i został uznany za bohatera. Bo przecież nie ma nic do ukrycia, a tu ktoś go nachodzi, ingerują w jego prywatność. Gdybym ja to zrobił - od razu straciłbym pracę, dostał dwa albo cztery lata dyskwalifikacji, zyskał opinię największego koksiarza, a Liquigas pewnie wycofałby się ze sponsorowania naszego teamu.

Sami sobie jesteście w końcu winni. Doping w kolarstwie nie jest przecież niczyim wymysłem.

I sami za to płacimy! Dosłownie. Ekipy wykładają na kontrole antydopingowe 120 tysięcy euro rocznie, a później dopłacają procent z premii. Wszystko OK, większość z nas woli, żeby dopingu nie było. Ciężko pracuję i chcę, żeby wszyscy mieli równe szanse, żeby nikt ze mną nie wygrywał w nieuczciwy sposób. Ale z drugiej strony to praktycznie tylko nam robią kontrole krwi. W dyscyplinach, gdzie tego nie ma, gdzie nikt nie nachodzi ciebie podczas wakacji, nie ma też tylu pozytywnych przypadków. Wpadają głównie kolarze i lekkoatleci. Bo nas kontrolują w najbardziej rygorystyczny sposób.

I to o was się mówi jako o największych grzesznikach dopingowych.

Kiedyś były problemy z dopingiem w wielu dyscyplinach sportu. I jakoś w ogóle nie kojarzę przypadków, żeby ci „nawróceni" tak chętnie o wszystkim opowiadali. A kolarze! Jak tylko któregoś dupną, to od razu opowiada różne głodne kawałki, żeby się samemu wybielić. A mnie się wydaje, że nie pluje się do talerza, z którego się jadło. Gość wiele lat z tego żył, a teraz robi kolarstwu czarny PR. Czytam sobie, co mówi Kohl, i najchętniej podałbym go do sądu. Opowiada, że nie można przejechać wielkiego touru na jakimś tam poziomie bez dopingu. To kłamstwo. Można! Może on nie mógł, a to różnica. Dzisiaj w Pro Tourze ryzyko się nie opłaca. Już jest EPO nowej generacji, ale pytam: kto będzie miał odwagę to wziąć? Teraz na to testu nie ma, ale próbki są zamrażane. To kto spróbuje?!

A panu często proponowano branie czegoś niedozwolonego?

No, proszę cię! Gdybym szukał, pewnie bym znalazł. Ale to nie jest tak, że ktoś przychodzi i proponuje.

źródło: Kamil Wolnicki/Magazyn Sportowy

foto: Kasia Szmyd