poniedziałek, 13 lipca 2009

Niepokorny pasjonat Sylwester Szmyd

Sylwester Szmyd z kadry narodowej wyleciał po słabym występie na igrzyskach w Atenach i nie ma szans powrotu, pomimo niedawnych spektakularnych sukcesów.

Sylwester Szmyd kolarstwo uprawia od 10. roku życia. W 1988 roku zapisał się do sekcji rowerowej w bydgoskim Romecie. Jednak już wtedy wszyscy odradzali mu uprawianie tej dyscypliny. Nawet jego pierwszy trener nie wróżył mu sukcesów. Nie posłuchał. Kochał ten sport i wierzył, że ciężką pracą może dojść do upragnionego celu. Jednak bardzo długo czekał na swój pierwszy rzeczywisty sukces, który odniósł dopiero po… 21 latach. W wieku 31 lat wygrał swój pierwszy wyścig w karierze, a było to na początku czerwca bieżącego roku, podczas wyścigu Dauphine Libere, gdy pokonał rywali na legendarnej kolarskiej górze Mont Ventoux w Prowansji. Sukces osiągnięty wieloletnią bardzo ciężką pracą Szmyd uczcił skromnie. Kilka dni temu podczas rodzinnej kolacji z rodzicami, żoną i teściami wypili butelkę markowego toskańskiego wina. – Tę butelkę już leciwego wina kupiłem przed pięcioma laty, ale obiecałem sobie, że otworzę ją dopiero po wygraniu pierwszego wyścigu – zdradził Sylwek zdarzenie sprzed kilku dni.

Szmyd w wieku 19 lat przeniósł się do Włoch. Najpierw ścigał się tam w młodzieżowych grupach amatorskich. Nie miał błyskotliwych wyników, ale już wtedy zauważono w nim lojalnego, rzetelnie wykonującego obowiązki pomocnika, bardzo przydatnego w każdym zespole. W 2001 roku podpisał z włoską grupą Taccconi pierwszy kontrakt zawodowy. Rok później wystartował w pierwszym wielkim wyścigu etapowym – Giro d’Italia (w tym roku jechał w nim po raz ósmy). Już wtedy włoscy szkoleniowcy dostrzegli w Polaku materiał na znakomitego „gregario”, pomocnika. W 2003 roku w ekipie Mercatone Uno pracował dla Marco Pantaniego. Następnie przeniósł się do Saeco, a potem do Lampre. Przy jego wydatnej pomocy sukcesy odnosili Gilberto Simoni i Damiano Cunego, zwycięzcy Giro d’Italia. W tym roku podczas Giro opiniotwórczy dziennik sportowy „La Gazzetta dello Sport” poświęcił Szmydowi, po jednym z górskich etapów, artykuł, który zatytułował „Najlepszy pomocnik na świecie”…

Kolarz ceniony za granicą od lat jest ignorowany przez rodzimych działaczy. Ostatni raz w narodowym teamie startował podczas igrzysk olimpijskich w Atenach. Faktem jest, że występ naszych zawodników był wtedy kompromitujący. Żaden z nich już więcej nie znalazł się w kadrze narodowej (oprócz Szmyda byli jeszcze Sławomir Kohut i Tomasz Brożyna). Pomimo niezłych późniejszych wyników w zagranicznych wyścigach, krajowi działacze kolarscy nie widzieli dla Szmyda już miejsca w narodowej drużynie. Od 2004 roku nie brał udziału w żadnych mistrzostwach świata, ani nie pojechał na igrzyska olimpijskie do Pekinu, choć był powołany przez selekcjonera Piotra Wadeckiego do szerokiej kadry, ale w reprezentacyjnej trójce się nie znalazł, o co zresztą miał spory żal do trenera i działaczy. – Na pewno bardzo przydałbym się kolegom w drużynie na górzystej trasie wyścigu olimpijskiego w Pekinie – mówił.

Podobno zrezygnowano z niego dlatego, że nie stanął na starcie mistrzostw Polski w Złotoryi, co było warunkiem sine qua non, żeby jechać na olimpiadę.

- To bzdura – mówił Szmyd. – Na długo przed ostatecznym ogłoszeniem reprezentacji do Pekinu wszyscy wiedzieli, że na igrzyska pojedzie trójka: Marczyński, Morajko i Niemiec, bo tak zdecydował prezes, a Wadecki był tylko od wykonywania poleceń – ripostuje zarzut Sylwester Szmyd.

- Ale mógł pan nie dawać wtedy argumentu działaczom i pojechać na krajowy czempionat. Tym bardziej, że w tym czasie trenował pan przed Tour de France w Ustroniu, skąd jest niedaleko do Złotoryi. Wielu starszych kolegów, znających wygórowane ambicje prezesa Walkiewicza, i żeby mu się nie narazić, stawali na starcie mistrzowskiego wyścigu, przejeżdżali kilka rund i się wycofywali.

- Bez sensu, to zwyczajne oszustwo. Wystartować tylko po to, żeby przypodobać się prezesowi… Tego nie potrafię! Ale wracając do zeszłorocznych mistrzostw, to chciałem w nich wystartować. Nawet miesiąc wcześniej zarezerwowałem pokój w hotelu w Złotoryi, ale w międzyczasie zostałem włączony do drużyny Lampre na Tour de France. To była dla mnie niepowtarzalna okazja. Tyle lat na nią czekałem. Chciałem dobrze się przygotować, pojechałem jeszcze przed wyjazdem do Francji potrenować po górkach w Ustroniu. Zrezygnowałem z mistrzostw kraju, bowiem obawiałem się kontuzji, która w tego typu wyścigu mogłaby mi się przytrafić. A jeszcze dowiedziałem się od kolegów, że drużyna olimpijska już dawno jest zaklepana.

Ale po oficjalnym ogłoszeniu reprezentacji nie omieszkał pan mocno zbesztać Wadeckiego?

Bzdura! To on na mnie napadł, że obiecałem mu start w mistrzostwach i że on wobec wszystkich wyszedł na idiotę. Bo zapewniał wszystkich, że Szmyd na mistrzostwa Polski przyjedzie.

Był pan w tym roku na mistrzostwach kraju w Borku Wielkopolskim, choć nie wystartował i spotkał się zapewne z kolarskimi działaczami. Czy po sukcesie na Mont Ventoux nie poprawiły się pańskie relacje z Polskim? Związkiem Kolarskim. Może rozmawialiście o powrocie do kadry z prezesem, albo Piotrkiem Wadeckim?

Nic takiego się nie wydarzyło. Piotrek widocznie nie miał czasu, bo opiekował się swoją drużyną, powiedział mi jedynie cześć i wsiadł do samochodu. Prezes natomiast zupełnie mnie zignorował.

Nie dziwię się, że jest na pana obrażony. W dziennikach internetowych nie zostawia pan na nim suchej nitki…

Piszę tylko prawdę, że działacze niszczą polskie kolarstwo. Że zaniedbano pracę z młodzieżą, że zupełnie zapuścili kolarstwo szosowe. Jest tylko tor i nic więcej. Nawet pewnie cieszyliby się, gdyby nie było kolarzy, bo to dla nich zbyteczny balast.

Ostro?

Bo ja jestem pasjonatem, a oni pospolitymi urzędnikami, dbającymi jedynie o swoje partykularne interesy.

Gdyby zaproponowano panu miejsce w drużynie na najbliższe mistrzostwa świata w Mendrisio, przyjąłby pan ofertę?

Nie wiem jakbym się zachował. Najpierw musiałbym usłyszeć konkretną propozycję.

Czy pana satysfakcjonuje rola tylko pomocnika liderów, nawet, jak napisali włoscy dziennikarze - „najlepszego na świecie”?

W pewnym sensie tak, chciałem takim być, zdaję bowiem sobie sprawę, że nie jestem w stanie zostać mistrzem świata, czy wygrać wielkiego wyścigu. Już u progu kariery postanowiłem robić perfekcyjnie to, co najlepiej potrafię, dobrze jeździć w górach i pomagać kolegom.

Ale zapewne ma pan jakieś ambitniejsze, skryte marzenie sportowe?

Tak, mam, ale nie bajkowe, lecz realne. Przy nadarzającej się okazji wygrywać etapy, a także zwyciężyć w klasyfikacji generalnej, w którymś z mniejszych, ale ważnych wyścigów.

Może w najbliższym Tour de Pologne?

Czemu nie. Za kilka dni ostro biorę się do roboty. W połowie lipca rozpoczynam w Andorze wysokogórskie zgrupowanie, aby dobrze przygotować się do drugiej części sezonu, głównie do Vuelty a Espana. W międzyczasie jest Tour de Pologne, w którym chciałbym najlepiej jak potrafię zaprezentować się bardzo licznej rzeszy moich sympatyków w kraju.

Będzie pan liderem drużyny?

To dopiero okaże się podczas zawodów, na krótsze wyścigi nie wyznacza się wcześniej liderów.

Ale trasa tegorocznego narodowego wyścigu Dookoła Polski nie jest pod pana, no może za wyjątkiem przedostatniego etapu?

To wystarczy na wygranie wyścigu…

Złapani w ubiegłym roku na dopingu młodzi kolarze: Bernhard Kohl, Riccardo Ricco oraz Patrik Sinkewitz twierdzą, że nie można osiągnąć wielkiego sukcesu bez wspomagania niedozwolonymi środkami. Podobno wszyscy biorą. Co pan na to?

Włosy mi stawały na głowie, gdy czytałem zeznania Kohla. To, co on mówił jest niewiarygodne. Jest dla mnie niepojęte, aby Kohl mógł tak ryzykować zdrowiem, a nawet życiem, o czym mówił. Zresztą stosowanie takich praktyk przez kolarzy z czołowych ekip jest wprost niemożliwe także w okresie przygotowawczym. Kontrolerzy antydopingowi nawet w domu, o każdej prze dnia mogą zapukać do drzwi. Wiedzą o jego każdym kroku i miejscu pobytu. Najbliższy przykład z własnego podwórka. Przez kilka dni byłem w Bydgoszczy, potem w Warszawie, ale każde miejsce pobytu musiałem natychmiast zgłosić do komisji antydopingowej UCI.

Czy nie ma pan pretensji do kierownictwa grupy, że nie zabrano pana na Tour de France?

Żalu nie mam, bo nie pasowałem do taktyki zespołu na Wielką Pętlę, aczkolwiek bardzo chciałem wystartować. Zresztą przygotowania do sezonu ustawiłem sobie pod dwa wielkie wyścigi: Giro d’Italia oraz Tour de France.

A nie Vueltę?

Właśnie. Musiałem zrezygnować z dłuższego urlopu, by teraz przygotować się do hiszpańskiego wyścigu, na którym chcę coś ugrać także dla siebie.

A jak atmosfera w nowej grupie?

Znacznie lepsza aniżeli w Lampre. Polubiliśmy się z Ivanem Basso. To wspólnie z nim przygotowaliśmy taktykę na wygrany przeze mnie etap pod Mont Ventoux. To Ivan widzi mnie obok siebie na wyścigu Dookoła Hiszpanii, który mam pomóc mu wygrać.

Nieżyjący już trener Andrzej Trochanowski zwykł mawiać: „Kolarz ożeniony, sezon stracony”. Pan jedyny ze znanych mi kolarzy nie potwierdził tej tezy. Wręcz ją zanegował. Bo właśnie sezon po ślubie jest najlepszym w pańskiej karierze?

Nie zaprzeczam. Stabilizacja rodzinna mi sprzyja, a w żonie mam największego przyjaciela wspierającego mnie w najtrudniejszych momentach.

Dziękuję za rozmowę.

Bogusław Barwiński/sports.pl

foto: Roberto Bettini