środa, 30 grudnia 2009

Chcę pracować na lidera, który wygrywa Tour de France

Kilka lat temu postawiłem sobie cel, który nie jest prosty - być najlepszym pomocnikiem na świecie. Jeśli w tym roku czytam w "La Gazzetta dello Sport", że rzeczywiście nim jestem, duma mnie rozpiera - mówi najlepszy polski kolarz Sylwester Szmyd

Przemysław Iwańczyk: W jedynym polskim plebiscycie został pan wybrany na kolarza roku. Który to już raz?

Sylwester Szmyd: Pierwszy. W Polsce zbyt wielu wyróżnień nie dostawałem, więc teraz zrobiło mi się naprawdę miło. Tym bardziej że nie wygrywam seryjnie wyścigów, tylko pracuję na liderów. Kiedyś miałem nawet mały żal, że w kraju mało kto o mnie pamięta. Fakt, wyjechałem do Włoch, mając 19 lat, ale kiedy już jako zawodowiec byłem szósty w Tour de Pologne, było o mnie cichuteńko. O jeżdżącym na co dzień w Polsce Czechu Ondreju Sosence, mówili "ten nasz", mimo że zajmował dalsze miejsca ode mnie. Nie chcę, żeby na siłę ktoś zwracał na mnie uwagę, ale coś dobrego dla naszego kolarstwa chyba zrobiłem.

Dariusz Baranowski porównał kiedyś swoją grupę do drużyny piłkarskiej - jeśli wygrywa Ligę Mistrzów, największy splendor spływa na strzelców goli, ale na sukces pracuje cały zespół. Tak też trzeba spojrzeć na kolarstwo. Niestety, luźno patrzący na nasz sport, doceniają tylko liderów, o Polakach mówią: "Pozbawieni ambicji robole", nie widząc i nie wiedząc, jaki mamy udział w końcowym sukcesie. Dlatego trzy lata temu założyłem internetowy dzienniczek, żeby także w Polsce dowiedzieli się, jak cholernie ważna jest moja praca.

Nie mam takiej szybkości, żeby finiszować na pierwszym miejscu z grupy. Nie decyduje o tym przygotowanie, ale predyspozycje fizyczne, mięśnie. Dlatego kilka lat temu postawiłem sobie cel, który nie jest prosty - być najlepszym pomocnikiem na świecie. Jeśli w tym roku czytam w "La Gazzetta dello Sport", że rzeczywiście nim jestem, duma mnie rozpiera. Cieszę się, że kibice w Polsce też to dostrzegli.

Decydujące znaczenie miała pewnie spektakularna wygrana na Mont Ventoux podczas "Dauphiné Libéré".

- Oczywiście, bo w tym samym plebiscycie mój triumf na Wietrznej Górze został uznany także za kolarskie wydarzenie roku. Było to pierwsze zwycięstwo Polaka w ProTour (najbardziej elitarne wyścigi w zawodowym peletonie).

Wolałbym jednak, żeby doceniano mnie za pracę na innych, a nie pojedyncze sukcesy na mecie. Wiem, że Polacy czekają na kolejnego Adama Małysza albo Ryszarda Szurkowskiego, jeśli chcemy już zostać przy kolarstwie. Ale nie będę ani jednym, ani drugim, mogę być za to najlepszym na świecie pomocnikiem i przez to najlepszym polskim kolarzem.

Jest pan enfant terrible polskiego kolarstwa?

- Rozpętała się burza, gdy nie pojechałem na igrzyska w Pekinie. Nie wypinam się jednak na reprezentację, myślę o igrzyskach w Londynie, bo uwielbiam biało-czerwone koszulki w peletonie. Wyjaśniłem już niektóre sprawy z trenerem kadry Piotrem Wadeckim, nawet odwiedziłem go jesienią, więc nie chcę do tego wracać. Jeśli jednak widzę, że w polskim kolarstwie dzieje się źle, działacze niewiele robią, a w mistrzostwach Polski startuje góra 50 kolarzy i omal nie wygrywa ich nauczyciel języka angielskiego, to mówię głośno, co o tym myślę.

Nasze kolarstwo to właściwie tylko pan i kolarki górskie. Reszta jest mocno przeciętna, prezes PZKol. ma kłopoty z prawem, torowcy wpadają na dopingu...

- Nie jest najlepiej. Gdy opowiadałem o tym wcześniej, zarzucano mi, że się wychylam. Okazuje się, że nie tylko miałem rację, ale jest dużo gorzej, niż mówiłem. Nie zależy mi na wojnie, chcę, żeby kolarstwo w Polsce miało się dobrze. Mamy masę dzieciaków, pasjonatów, którzy mogą przy odpowiednich warunkach dojść do wielkich sukcesów. I ci ludzie, tak jak ja kiedyś, nie przekroczyli progu dyskoteki, nie stoją pod trzepakiem z piwem, nie tułają się po klatkach blokowisk. Marzą o zawodowej karierze, a jak widzą spadającą gwiazdę, to szepczą pod nosem: "Chciałbym być wielkim kolarzem". Mnie się udało, bo za juniorskich czasów miałem pięć zgrupowań w roku, oni nie mają na to szans. W Polsce nie ma szkolenia, nie ma wyścigów, w których można by się sprawdzać, podnosić poziom, wpaść w oko zagranicznym grupom. Jeśli nic się nie zmieni, utalentowana młodzież nigdy nie będzie śmietanką światowego kolarstwa.

Słynie pan z precyzyjnego planowania kariery. Jaki ma pan cel w 2010 roku?

- Wpadła mi w rękę "Gazeta Wyborcza" sprzed lat, kiedy mówiłem, że marzy mi się wygrana na Mont Ventoux. Ale nie czuję się spełniony, nie zadowolę się tym zwycięstwem, chcę walczyć w wielkich tourach, mierzyć się z najlepszymi, ryzykować, przepychać się, podjąć wyzwanie. Moja grupa Liquigas ma więcej liderów niż pomocników, więc pojadę we wszystkich najważniejszych wyścigach. Nie mam tak mocnych nóg, żeby obiecać miejsce w pierwszej trójce któregoś z wielkich tourów, ale znaleźć się w dziesiątce może dam radę. Chcę być w czołówce wszystkich górskich etapów i pracować na lidera, który wygrywa Tour de France. Jeśli nie w 2010 roku, bo Ivanowi Basso może być trudno, to w przyszłym.

Jak przygotowuje się pan do tak morderczego sezonu?

- Szczyt formy ma przypaść za pięć, sześć miesięcy. Na razie więc nie haruję, wchodzę w trening spokojnie, ostatnio nawet nie chciałem myśleć o rowerze, nie tknąłem go od października do grudnia. Nie brakowało mi go ani trochę (śmiech). Stara polska szkoła mówi, że im ciężej pracuje się zimą, tym lepszym jest się w sezonie. U nas w grupie jest inaczej - im spokojniej zimą, tym lepiej latem. W grudniu robię wszystko, co jest zabawą, co nie obciąża mnie psychicznie. Siłownia, łyżwy, narty itd. Po Nowym Roku wracam do Włoch i zaraz wyruszam na Grand Canaria z żoną i całą masą kolegów, także amatorów z Polski, którzy chcą ze mną pojeździć. Ale to nie jest przejażdżka. Około sześciu, siedmiu godzin dziennie, tylko po górach. Dwa dni treningu, dzień przerwy. Wyprawiając się na trening, non stop myślę, po co to robię, co chcę osiągnąć, każdy podjazd pokonuję inaczej, nie jadę w optymalnym przełożeniu, tylko mniej wygodnym, bo przecież to jest trening, który ma mnie przygotować do wyścigów. Na każdym z takich podjazdów przez trzy minuty idę, jak to się mówi w kolarstwie, w trupa. To wykańcza, robi się ciemno przed oczami, ale przynosi efekty. Trening może być ciężki, ale i przyjemny. Uwielbiam góry, roztaczające się widoki, np. przepiękne Pireneje w Andorze.

Jak wygląda pana dieta?

- Akurat ja mam odwrotny problem - jak nie stracić na wadze. Pozwalam sobie na wszystko, nawet na delikatny alkohol. Jem słodycze, lody, pięć dni przed wyścigiem to i schabowego "wciągnę". Oczywiście zimą jestem bardziej liberalny, latem już bardzo uważam. W dniach ciężkiej pracy żona szykuje mi na śniadanie pięć sucharów, tuńczyka, białko z gotowanego jajka, ewentualnie omlet. Zaraz po treningu węglowodany - najczęściej makarony, ryż z gotowaną piersią kurczaka i rybą, a wieczorem białko, np. białe chude sery. To tylko trzy posiłki, ale przy tak wielkim wysiłku nie chce się jeść, nawet się zmuszam, gdy żona stoi z batem nade mną i michą makaronu. Mówi: "Jeździłeś siedem godzin, musisz zatankować".

Krótko mówiąc, kolarstwo zajmuje panu tyle, ile etatowa praca.

- Dłużej. Przestrzeganie diety, odpowiedni odpoczynek to też element mojej pracy. Kładę się spać "dzisiaj", a więc przed północą, wstaję około ósmej. Bo kolarzem jest się przez całą dobę, ba, przez całe życie.

źródło: Gazeta Wyborcza